Wyruszyliśmy. Ostatnie dwa dni pełne przygotowań, zakupów, rezerwacj hoteli, czytania przewodników i planowania tras. No i tradycyjnie pakowanie w środku nocy i pobudka po kilku godzinach snu. Tradycyjne też poczucie, że czegoś zapomnieliśmy (mimo, że tym razem mój plecak wydaje sie wyjątkowo ciężki). Paszporty są, pieniądze są, majtki na zmianę i szczoteczka też. Przetrwamy w tym odległym kraju :-)
Do podróży do Malezji podeszliśmy mocno przygodowo. Ostatnio każdą wolną chwilę konsumowało wesele, w efekcie więc wciąż jeszcze nie wiemy gdzie pojedziemy i co zobaczymy. Na chwilę obecną mamy zaklepany nocleg w Kuala Lumpur. Podobno przyzwoity. Podobno w samym centrum. Zobaczymy czy można zaufać Lonely Planet. Czekają więc nas 3 dni w tej dwumilionowej metropolii, a później się okaże.
Tymczasem jedziemy expresem do Berlina. Stamtąd lot do Doha, a później KL. Lądujemy jutro o 15.
--
Mamy szczęście do marynarzy. Najpierw w pociągu mieliśmy długą dyskusję o podróżach z drugim kapitanem pływającym na tankowcach. Kujawiak mieszkający w Bydgoszczy - wiedział sporo o świecie, chociaż jego wiedza nie znosiła sprzeciwu. A później marynarz-spawacz-piekarz, który drugi raz w życiu zostawiał rodzinę na co najmniej 6 miesięcy, żeby zarobić na wymarzony dom. Zestresowany i nie znający języków, ale gotowy do poświęceń, no bo "co on może zrobić za 400 zł/tydz. w Polsce". Zaciągnięcie się na statek, o którego celu podróży dowiadujesz sie dopiero w porcie, to dopiero odwaga.
Tymczasem lecimy Qatar Airways. Póki co rzeczywiście 5-gwiazdkowa linia lotnicza - zakąski, przekąski, aperitiffy i balsam do rąk w łazience. Ale nie chwalę dnia przed zachodem Słońca.