Jesteśmy w Malezji. Po 26 godzinach podróży, zmęczeni, ale nie wykończeni, napędzani nutką eskcytacji nowym miejscem wyszliśmy z lotniska w KL. I buchnął w nas żar wilgotnego powietrza. Jak w saunie - na początku przyjemne ciepełko, potem struga potu spływająca po czole i t-shirty przyklejające się do pleców...wciąż jednak upał nie dokuczył nam na tyle, żebyśmy zaczęli narzekać. W każdym pojeździe i pomieszczeniu z jakich dotychczas korzystaliśmy jest klimatyzacja. Daje miłe wytchnienie, ale obstawiamy już kto pierwszy dostanie zapalenia gardła od tych nagłych zmian temperatur.
Do hotelu trafiliśmy bez problemu. Instrukcja, którą dostaliśmy przy rezewacji doprowadziła nas jak po sznurku. Malajowie sprawiają wrażenie bardzo sympatycznych i otwartych. Bez większego problemu można dogadać się po angielsku, chociaż nie zawsze łatwo ich zrozumieć. Tak więc bardzo miło zostaliśmy powitani w naszym małym hoteliku. Na wstępie dostaliśmy kubek wody, co bardzo sie liczy po spacerze z plecakiem przez miasto. Później formalności i kilka słów wprowadzenia o KL. Nasz pokój okazał się niestety wilgotną, chociaż czystą norką z malutkim oknem na parterze koło kuchni. Ale właśnie wynegocjowaliśmy przeprowadzkę do wyższych warstw społecznych - podobno od jutra.
Odświeżeni i wypachnieni ruszamy w miasto. Zaczynamy od doznań kulinarnych...
Hmmm... jedzenie...Malezja jest bogata w smaki - nie można zaprzeczyć. Na pierwszy ogień w KL poszedł popularny deptak kulinarny na Jalan Bukit. Deptak w KL to knajpy wyrywające samochodom kawałek ulicy przy pomocy wystawianych plastikowych stolików i tłumy ludzi przeciskające się pomiędzy ruchem ulicznym. Nasz deptak wciśnięty był pomiędzy centra handlowe, które w KL są na każdym rogu. I to nie jakieś sklepiki, ale wielopiętrowe galerie. I wszędzie tłumy ludzi. Jeśli zachodnie kraje oskarżane są o konsumcjonizm, to co dopiero powiedzieć o dalekim wschodzie!
Pierwszą kolację zjedliśmy w obleganej chińskiej knajpie. Na pierwszy rzut poszły noodle. Marzenki ginger-onion i moje, których nazwy nie potrafię powtórzyć, ale z soją i skwarkami. Smaki zupełnie nam nieznane. Zapowiada się ciekawie, ale to jeszcze nie realizacja naszych oczekiwań kulinarnych. W tle przygrywał muzykant na gitarze grający amerykańskie przeboje, a do stolika od czasu podchodzili żebracy i lokalni przedsiębiorcy ze składanymi koszykami, chusteczkami i innymi przydatnymi rzeczami.
Po jedzeniu poszwędaliśmy się trochę po okolicy, powdychaliśmy zapachy miasta i wykończeni padliśmy spać.