Geoblog.pl    Kefi    Podróże    Malezja    Drapacze blekitnego nieba
Zwiń mapę
2010
23
maj

Drapacze blekitnego nieba

 
Malezja
Malezja, Kuala Lumpur
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9096 km
 
Po solidnej dawce snu wstaliśmy dzisiaj o poranku, żeby stanąć w kolejce po bilety na mostek pomiędzy Petronas Towers - kiedyś najwyższy budynek świata, teraz chyba niekoniecznie. Wydawanie darmowych biletów zaczyna się o 8:30, a ilość ich ilość jest ograniczona do 1600. Nie ma co, nie będę budował napięcia. Nie udało nam się. Dotarliśmy na miejsce o 8:40, i zastaliśmy wywieszkę z informacją o braku biletów. Ciężko zgadnąć, o której powinniśm tam być szczególnie, że to niedziela.Na marne pocieszenie zamieniliśmy kilka słów z anglikiem, który robił 5 podejście. Wciąż bezskutecznie.



Żeby sobie odbić wybraliśmu się na KL Tower - pocieszająć się, że lepiej oglądać miasto z 400 metrów niż 160, czyli z wysokości na której znajduje się most Petronas Towers. I o ile cena była typowo europejska (40 RM za wjazd) o tyle widoki naprawdę były przednie, a drapacze w KL z tej wysokości wylądały jak małe domki.



Z wieży swoje kroki skierowaliśmy do China Town. A dokładniej wzięliśmy taksówkę. Pamiętając przestrogę z Lonely Planet, że taksówkarze nie włączają taksometru i żądają bojońskich sum przed wejście zapytaliśmy o cenę. 10 RM - nie bardzo orientując się w terenie i długo się nie zastanawiając wsiedliśmy. Rzeczywiście taksometr był wyłączony. Na pytanie dlaczego, kierowca łamiąc angielski odpowiedział, że nie działa...Podróż trwała 4 minuty. Byliśmy na miejscu. W międzyczasie przeczytałem oficjalną ulotkę na jego drzwiach, żeby wymagać oficjalnych taryf i taksometru, a ceny to ok 1RM za km. Rozpocząłem więc negocjacje z kierowcą wyceniając trasę na góra 2 km. Po kilku zdaniach okazało się, że kierowca całkiem dobrze sobie radzi po angielsku. Nie potrafił wyłumaczyć kosztu i ostatecznie unosząc się honorem stwierdził, że skoro nie chcemy płacić to mamy sobie iść... i poszliśmy.

Zwiedzanie Chinatown, to kolejna wizyta na targowisku. Jak nie trudno zgadnąć tym razem dominowały produkty "made in china" w przeciwieństwie do indyjskich chustek i sari w Little India. Poszwędaliśmy się pomiędzy stoiskami i odwiedziliśmy chińską świątynię tao. Zajrzeliśmy też do Central Market - kolejnego, tym razem chińskiego, centrum handlowego w KL pełnego różnych bubli z Państwa środka. Oczywiście przyjemnie klimatyzowanego. Skusiliśmy się tam na małe conieco. Merka spróbowała tradycyjnych char kway teow - czyli klusek z kurczkiem, kiełkami i krewetka (sztuk dwie). Mi trafił się przepyszny lemon chicken. Z jedną wadą - jak zaobserwowałem ilość chickena w takim daniu sięga max. 5 kawałków... Natomiast ryż zajmuje 3/4 talerza. Rozciągnąłbym tą prawidłowość na cały kraj, bo jeszcze nie zdarzyło się inaczej. Ale żeby nie wydawać pochopnych sądów obiecuję dokładnie zgłębić kwestię ilości mięsa w mięsie wykonując wielokrotne badania.
Chińscy kucharze nie wstydzą się swojego zaplecza. Kuchnie są całkowicie otwarte. W zasadzie każdy może do nich wejść, podejrzeć. Warto jednak uważać na szczury chodzące pod nogami, Merka sie prawie potknela ;-) Aczkolwiek w najmniejszym stopniu nie ujmuja one smakowi posilkow.

Wieczorem postanowiliśmy wreszcie zaplanować dalszą część podróży. Nie mieliśmy kiedy zrobić tego przed wyjazdem, nie udało się przez te kilka dni w KL, tymczasem ostatnia noc przed nami i trzeba ruszać w drogę. Spędziliśmy kilka godzin analizując różne scenariusze. Okazało się, że mimo tych 20 dni planowanego urlopu czasu wcale nie mamy tak wiele, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę marzenie mojej małżonki o 5-dniowym lenistwie na jakiejś wysepce (oczywiście jej marzenia są moimi marzeniami ;-)).Dodatkowo odległości pomiędzy miejscami, które chcielibyśmy zobaczyć liczone są w setkach kilometrów. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że kolejny krok do najprawdziwsza dżungla - park Taman Negara - w lesie deszczowym liczącym 130 mln lat, z pijawkami, pająkami, wężami i innymi stworami, które misie lubią najbardziej. Wyruszamy po śniadaniu.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
hubertpelka
hubertpelka - 2010-05-23 19:17
Od dnia dzisiejszego w.w. taksówkarz przestanie zabierać do swojego wehikułu białych ludzi. Tylko Kończyńskich wysłać na wakacje, no...
 
cabdriver
cabdriver - 2010-05-23 22:14
I now where you live! Welcome to Asian hell!!!
 
tata
tata - 2010-05-24 21:32
trzeba wychowywać ludzi na całym świecie. niech będą uczciwi!!!! Chwała Wam
 
 
Kefi
Artur Kończyński
zwiedził 2.5% świata (5 państw)
Zasoby: 24 wpisy24 60 komentarzy60 100 zdjęć100 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróże
20.05.2010 - 28.05.2010
 
 
18.10.2008 - 02.11.2008