Tak naprawdę dopiero dzisiaj zaczęła się przygoda. Zarzuciliśmy plecaki na ramiona i ruszyliśmy na szlak kurzem i potem spływający. Wyruszyliśmy ze stacji autobusowej Pekeling, całkiem przyzwoitym autobusem (czyt. z klimą). Do Taman Negara postanowiliśmy dostac sie po swojemu, rezygnujac z proponowanej nam przez obsluge hotelu wycieczki za 75 RM. Za 22RM, pokonaliśmy tą samą trasę obserwując jednocześnie z bliska tubylczy lud. Jedynie ostatnie 1,5h musieliśmy przemierzyć w blaszanej puszce w której temp. na postoju sięgała z 50 st. Dodatkowo fotele ze skaju jak w maluchu, powodowały, że cały pot zatrzymywał się pomiędzy tymże fotelem a siedzeniem pasażera potęgując jakże niemiłe uczucie trzymania tyłka w wiadrze z wodą.
Ostatecznie dojechaliśmy do celu prowadząc przemiłą konwersację z innymi białymi turystami m.in. nt. sposobów usuwania pijawek z łydek i innych zasłyszanych historii o sposobach przeżycia w dżungli. Gdyby ktos wiedzial jak usuwa sie pijawke to uprzejmie prosimy o informacje. Jutro moga byc dla nas przydatne.
Główne wejście do Taman Negara znajduje się w Kuala Tahan, miescowości, w której zatrzymaliśmy się na dwie noce. Okazało się, że nie taki diabel straszny jak go malują. Mamy sympatyczny pokoik z łazienką za niewygórowaną cenę 60RM, i dostęp do internetu (!) co jak widać w Malezji nie jest niczym nadzwyczajnym. Warto zabrać w podróż swój komputer, bo dostęp WiFi jest wszechobecny i darmowy. Nawet w dżungli. Za skorzystanie z komputera publicznego trzeba zapłacić, ale nie są to ogromne kwoty.
A więc jesteśmy w dżungli, słuchamy jej odgłosów, spacerujemy przy blasku kiężyca, który świeci tak mocno, że rzucamy cień i przygowujemy się psychicznie do jutrzejszej wyprawy do lasu!
P.S. OK, chcialem wrzucic zdjecia, ale przegralem z transferem. Ale kiedys sie pojawia - cierpliwosci.