Człowiek ma niesamowitą zdolność akomodacji do zastanych warunków. My miastowi byliśmy w dżungli i wróciliśmy. Nie było łatwo. Sam na sam z tabunem moskitów, krwiossącymi pijawkami, dziką zwierzyną i własnym wycieńczeniem. A zaczęło się od spokojnego spaceru. Wejście do parku Taman Negara to w zasadzie ścieżka edukacyjna. Ubrani w długie spodnie, bluzy z długim rękawem, skarpety p2o kolana i zakryte buty szliśmy po pomostach, po których równie dobrze możnaby wejść do lasu z walizką. Czytaliśmy tablice informacyjne i wsłuchwaliśmy się w niesamowity hałas dżungli - zupełnie jak na Station Sentral w KL. Bliżej nam nieznane - na szczęście -organizmy gwizdały, chrobotały, szurały, kłapały, stukały, warczały i świstały. Pomost skończył się po 10 minutach spaceru. Przy każdym kroku zaczęliśmy więc z niepokojem rozglądać się w poszukiwaniu węży, owłosionych pająków wielkości dłoni (widzieliśmy takie na Animal Farm w KL) i tych osławionych pijawek, które jak wyczytaliśmy występują w dwóch odmianach: czarne atakujące z niższego poziomu, które upodobały sobie łydki, kostki i generalnie dolne partie ciała ofiary i odmiana tiger - żółtawa w białe cętki - skacząca z drzew na kark, głowę itp. Naszym pierwszym celem było Canopy Walkway - most linowy przewieszony pomiędzy koronami drzew . Mimo uważnego wypatrywania lokalnej fauny droga do niego odbyła się bez przygód. Może dlatego, że jak się później okazało przy wejściu na Canopy, tą samą trasę przed nami pokonała wycieczka 200 chińczyków (pewnie podgrupa jakiejś wycieczki szkolnej...). Wszytkie potwory po drodze stwierdziły pewnie, że nie mają szans i po prostu uciekły.
Także ta 1,5h rozgrzewka była bardzo spokojna poza faktem, że po pierwszych 15 minutach nasze ubrania były doszczętnie przemoczone, mimo, że ścieżka prowadziła po wyjątkowo płaskim terenie. Myślę, że nawet stojąc lub leżąc w hamaku w dżungli człowiek po prostu spływa i nie ma na to rady.
Udało nam się wybłagać na strażniku wpuszczającym na most linowy, żeby wcisnął nas gdzieś między grupę chińczyków. W przeciwnym razie czekalibyśmy chyba do wieczora, bo w danym momencie na jednym przęśle mogą przebywać tylko 4 osoby. Spacer po moście był super. Czuliśmy się jak małpy, jakkolwiek to zabrzmi, lub ptaki siedzące w koronie drzew i patrzące na dżunglę z góry. Dużą frajdą było też rozbujać ten most poprowadzony na wysokości 30-40 i patrzeć na przerażenie w oczach osób na tym samym przęśle, prawda Merka? :-)
Dla większości turystów, takich co to podróżują z walizkami, spacer wydeptaną ścieżką do Canopy i powrót łódeczką to cała przygoda. My nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy bądź co bądź podczas naszego miesiąca miodowego, nie spróbowali zasmakować słodkiej przygody. Postanowiliśmy wspiąć się na pobliski szczyt, ale ten trochę wyższy od tego najbliższego. Żeby mieć ładniejszy widok. W tym celu zapoznaliśmy się z mapą, którą dostaliśmy przy zakupie biletu. Aby zwizualizować dokładność tej mapy wystarczy wspomnieć, że 1,5h trasa do Canopy na kartce A4 przedstawiona była przy pomocy 3mm kreski. Tak, dżungla jest ogromna i chyba władze parku chciały to pokazać na mapie użytecznej co najwyżej dla kierowcy buldożera, który miałby tu budować autostradę. Wspomagani naszą mapą i jedynym znakiem jaki spotkaliśmy "Bukit Indah 1,5km"ruszyliśmy w drogę. W godzinę pokonaliśmy 3 rzeczki i kilka górek, a ścieżka była coraz węższa. Pojawiły się też i one - pijawki. Zupełnie kontrolnie obejrzeliśmy swoje ubrania i zobaczyliśmy te dżdżownico-podobne stwory szukające jakiegoś dojścia do życiodajnej krwi. Zaatakowały od razu w kilka osobników i obydwiema rasami. Pokonaliśmy je błyskawicznym pstryknięciem przez niektórych wzbogaconym krótkim piskiem i wyrazem obrzydzenia. Pierwszą bitwę wygraliśmy, ale od tej pory co 5 minut wykonywaliśmy przegląd pola, co i rusz strząsając nadmiarowych pasażerów. Merka była bardzo szczęśliwa z koszulki z długim rękawem, zakupionej raptem dzień wcześniej specjalnie na tę okazję.
W pewnym momencie stwierdziliśmy, że 1,5 km musiało dawno minąć, a my wciąż szliśmy przed siebie. Spojrzeliśmy na mapę - no tak, na Bukit Indah nie było wytyczonego szlaku. Szliśmy ścieżką, która przechodziła obok szczytu, a na górę można się było dostać pewnie tylko z przewodnikiem! Mieliśmy dwa wyjścia - iść jakieś 7 km do kolejnej wioski, albo wracać skąd przyszliśmy. Decyzja była dosyć naturalna. Wracamy. Ale postanowiliśmy zahaczyć o górkę, którą mijaliśmy, Bukit Teresek, i zrobić trzygodzinne kółko opisywane w Lonely Planet. Wejście pod górę w tych warunkach to jak przysiady w saunie - serce pompuje na potęgę, ale przynajmniej wszystkie zatory w żyłach się przeczyszczą. W 3/4 drogi zorientowaliśmy się, że kończy nam się woda. Tak, tak, wychowany na książkach survivalowych Pałkiewicza, ja, głowa naszej dwuosobowej rodziny nie zadbałem o podstawy. Wzięliśmy po 0,5l na głowę! Fakt, że liczyliśmy trasę na 3h, które właśnie minęły, ale to żadne wytłumaczenie. Jak tylko zdaliśmy sobie z tego sprawę natychmiast zaczęliśmy obserwować u siebie objawy odwodnienia - zawroty głowy, suchość w gardle, irytacja. Ale nie odpuśliśmy. Musieliśmy zdobyć ten 344-metrowy szczyt! 10 minut później byliśmy na górze. Widok rzeczywiście roztaczał się piękny. Las. Dużo lasu. Bardzo dużo lasu. Dżungla. Nie byliśmy w stanie pokontemplować na szczycie, ani nawet porządnie złapać oddechu, bo moskity natychmiast wyczuły nasz brak aktywności i zmusiły do rozruszania górnych partii ciała. Zmęczeni machaniem zdecydowaliśmy ruszyć w drogę powrotną, a w zasadzie dokończyć nasze koło.
Kolejny cel to laguna Lubok Simpon. Nasz gospodarz wspomniał, że można się w niej wykąpać. Mimo braku wody postanowiliśmy ruszyć w jej kierunku, bo po pierwsze wg naszej "wojskowej" mapy z laguny do wyjścia z parku był rzut beretem, a po drugie te nieliczne drogowskazy, które udało nam wypatrzeć mówiły o trasie długości 1,5 km, czyli identycznej jak droga powrotna znanym nam szlakiem.
Wysuszeni jak rodzynki przyśpieszyliśmy kroku i przestaliśmy przejmować się pijawkami, których było też jakby mniej. Mieliśmy coraz bardziej dosyć, nasz 3-godzinny spacer trwał już 4,5h i jeszcze się nie kończył. Za nasze trudy dostaliśmy małą nagrodę. Na naszym szlaku w odległości kilku metrów od nas orały glebę tapiry. Wystraszyły się nas równie mocno jak my ich i uciekły chrumkając. Zastrzyk adrenaliny dodał nam sił. Chwilę później spotkaliśmy 2 starszych australijczyków, zafascynowanych ornitologią i biegających po dżungli z lornetkami. Powiedzieli nam, że droga do laguny to jakieś 5-10 min. Okrutnie szczęśliwi przyśpieszyliśmy kroku licząc w swojej naiwności, że może znajdziemy tam coś do picia.
Po 20 minutowym spacerze skończył się szlak. Tak po prostu, w środku dżungli była ścieżka, która kończyła się zaroślami. W kilku miejscach zarośla były rzadsze, ale nie wyglądało to na uczęszczaną drogę. Ciśnienie nam podskoczyło. Robiło się późno, w gardle mieliśmy Saharę, a my nie wiemy gdzie iść. Marzenka zaczęła nawet lekko panikować. Nie lubimy się wracać, więc podjęliśmy próbę przebicia się przez zarośla. Zrobiliśmy kilka kółek, ale nigdzie nie było widać ścieżki. I dopiero wtedy, w gąszczu krzaków zauważyłem przewrócone drzewa. Przeskrabałem się przez 3 pniaki i znalazłem ścieżkę. Najwyraźniej burza, albo jakiś większy wiatr narobiły trochę zamieszania. A wnosząc po ilości wydeptanych miniścieżek dookoła nie byliśmi pierwsi, którzy trochę się zagublili. Szczęśliwi ruszyliśmy dalej. Nie będziemy nocować w lesie! Ale po 3 minutach zwątpiliśmy. Droga pięła się stromo pod górę i prowadziła na północ. A powinno być zupełnie na odwrót. No i nigdzie nie było laguny. Po raz kolejny odnieśliśmy się do naszej super-mapy i wykoncypowaliśmy, że lagunę musieliśmy jakimś cudem minąć i trafiliśmy na szlak w górę rzeki. Nie było wyjścia, musieliśmy wracać drogą, którą przyszliśmy. Tyle czasu kręciliśmy się już po dżungli, że ciężko nam było ocenić ile zajmie nam powrót. Mieliśmy przeświadczenie, że to przynajmniej przynajmniej dwugodzinny spacer. Po drodze minęliśmy przypuszczalnie naszego świętego graala - lagunę. Takie błotniste zakole rzeki... Spotkaliśmy jeszcze przepięknego pawiopodobnego ptaka, który szczególnie się nas nie wystraszył tylko zapiał po swojemu. Ostatecznie do wejścia do parku, napędzani emocjami, dotarliśmy po godzinie. Skrajnie wyczerpani, cali mokrzy i naprawdę umierający z pragnienia (okropne uczucie). Pierwsze kroki skierowaliśmy do sklepu. 1,5l butelki wody na dwoje wypiliśmy w 3 min. Woda to cudowna sprawa. Później dowiedzieliśmy się, że na osobę powinno się brać 1,5l\3h, więc trochę niedoszacowaliśmy...
Tego dnia upewniliśmy się, że nawet krótka wyprawa do dżungli to nie spacer po lesie. Grunt to dobre przygotowanie. Ale przy odpowiednim zmęczeniu pewne sprawy obojętnieją. Dla nas ogólnie zakończyła się bez strat nie licząc, jak się okazało w domu, ogromnej plamy krwi na skarpetce Merki. Jedna pijawka z nami wygrała! Uciekła zanim ją wypatrzyliśmy - pewnie wiedziała, że jeńców nie bierzemy...